Brian Aldiss        Non Stop

    . 2 .    

Polowanie stało się wielką pasją Gwenny. Uwalniało ją to od Kabin, gdzie kobietom nie wolno było oddalać się samotnie z terenu zajmowanego przez szczep, a poza tym polowanie ją podniecało. Nie brała udziału w samym zabijaniu, skradała się tylko jak cień za Complainem tropiąc zwierzęta zamieszkujące gąszcze. Pomimo rozwiniętej hodowli zwierząt domowych i wynikającego stąd spadku cen dziczyzny, Kabiny nie były w stanie pokryć wzrastającego zapotrzebowania na mięso. Szczep znajdował się stale na krawędzi kryzysu. Powstał dopiero dwie generacje temu, założony przez Dziada Greene, i jeszcze przez pewien czas nie mógł być samowystarczalny. W gruncie rzeczy każdy poważniejszy wstrząs lub wypadek mógł doprowadzić do rozproszenia się ludzi, którzy zaczęliby szukać szczęścia wśród innych szczepów.

   Początkowo Complain i Gwenny szli ścieżką biegnącą tuż za przednią barykadą, ale po chwili skręcili w gęstwinę. Kilku łowców i łapaczy, których spotkali po drodze, zniknęło i ogarnęła ich teraz samotność - szeleszcząca samotność dżungli. Complain prowadził Gwenny w górę wąskim przesmykiem, przedzierając się raczej między łodygami, niż wycinając je. W ten sposób pozostawiali za sobą mniej widoczny ślad. Na szczycie stanęli i Gwenny zaczęła rozglądać się niespokojnie ponad jego ramieniem.

   Pojedyncze glony parły do światła z ogromną, chociaż krótkotrwałą energią, tworząc gęste pęki nad ich głowami. Z tej przyczyny oświetlenie było dość nikłe i bardziej podniecało wyobraźnię, niż umożliwiało widzenie. Do tego dochodziły jeszcze muchy i chmary drobnych owadów snujące się jak dym między liśćmi; widoczność była bardzo ograniczona, sceneria wręcz nierealna. Tym razem jednak nie było żadnych wątpliwości: przyglądał im się jakiś mężczyzna o małych oczach i kredowobiałym czole. Znajdował się trzy kroki przed nimi, a jego postawa wyrażała czujność. Wielki tors był nagi, a za całą odzież służyły mu szorty. Wpatrywał się w jakiś punkt na lewo od nich, ale było tak, że im dłużej mu się przyglądali, tym wszystko wydawało się mniej jasne, z wyjątkiem faktu, że mężczyzna stał tam naprawdę. Nagle zniknął.

   - Czy to był duch? - syknęła Gwenny. Ujmując paralizator w rękę Complain ruszył naprzód. Prawie już zdołał przekonać siebie, że dał się oszukać grze cieni; wrażenie to wywołała szybkość, z jaką obserwator zniknął im z oczu. W chwili obecnej nie pozostał po nim żaden ślad, z wyjątkiem zdeptanych roślin w miejscu, gdzie przed chwilą stał.

   - Nie idźmy dalej - wyszeptała nerwowo Gwenny - to mógł być Dziobowiec albo Obcy.

   - Nie bądź śmieszna - odrzekł Complain. Wiesz dobrze, że istnieją dzicy ludzie ogarnięci szaleństwem, którzy żyją samotnie w zaroślach. On nie wyrządzi nam żadnej krzywdy. Gdyby chciał do nas strzelać, zrobiłby to już wcześniej.

   Pomimo tych słów mrowie go przeszło na myśl, że włóczęga może ich ~w tej chwili obserwować szykując im pewną i niewidzialną jak zaraza śmierć.

   - Ale on miał taką białą twarz - zaprotestowała Gwenny.

   Ujął ją zdecydowanie pod ramię i ruszył naprzód. Im prędzej znikną z tego miejsca, tym lepiej.

   Szli szybko, przekraczając po drodze szlak wędrówek dzikich świń, po czym weszli w boczny korytarz. Tutaj Complain przywarł plecami do ściany zmuszając Gwenny, aby zrobiła to sama.

   - Słuchaj uważnie i patrz, czy nikt za nami nie idzie - rzekł.

   Glony szumiały i szeleściły, a niezliczone owady też zakłócały ciszę. Razem urosło to do hałasu, który rozsadzał Complainowi głowę. Wśród tej gamy dźwięków można było wyodrębnić jeden, którego tu być nie powinno.

   Gwenny usłyszała go także.

   - Zbliżamy się do innego szczepu - wyszeptała. - Tutaj jest jeden po drodze.

   Dźwięk, który usłyszeli, był płaczem i wołaniem dziecka, zdradzającym obecność szczepu na długo przed dotarciem do barykady, na długo, zanim poczuli zapach. Jeszcze kilka jaw temu teren ten zamieszkiwały wyłącznie świnie, co dowodziło, że nadszedł jakiś inny szczep, z innego poziomu, i powoli zbliżał się do łowisk Greene.

   - Zameldujemy o tym po powrocie - rzekł Complain prowadząc Gwenny w przeciwnym kierunku.

   Posuwali się bez trudu naprzód, licząc po drodze zakręty, aby nie zabłądzić. Weszli w sklepioną alejkę po lewej stronie, trzymając się widocznego śladu świni. Teren ten był znany jako Schody Rufowe i tu z wysokiego wzgórza schodziło się na niższe poziomy. Spoza zbocza doszedł ich trzask łamanych łodyg i wyraźny kwik. To była na pewno świnia.

   Nakazując Gwenny, aby pozostała na szczycie wzgórza, Complain zsunął łuk z prawego ramienia, założył strzałę i zaczął ostrożnie schodzić w dół. Krew łowcy tętniła mu w żyłach, zapomniał o wszystkich kłopotach, poruszał się jak cień. Oczy Gwenny zwrócone były na niego z niemą zachętą.

   Mając wreszcie dosyć miejsca, aby osiągnąć swe właściwe rozmiary, glony wyrastały z dolnych poziomów na kształt smukłych drzew, a ich korony tworzyły w górze jednolite sklepienie. Complain podkradł się do samego brzegu i spojrzał w dół: między wysokimi glonami, chrząkając z zadowoleniem, poruszało się zwierzę. Complain nie mógł dostrzec miotu, chociaż popiskiwanie wskazywało na obecność małych.

   Schodząc ostrożnie w dół zboczem i przedzierając się pomiędzy wszechobecnymi glonami poczuł nagle chwilowy żal nad życiem, które miał zaraz zniszczyć. Życie świni! Stłumił w sobie natychmiast to uczucie, Nauka nie aprobowała litości.

   Obok maciory kręciły się trzy prosiaki, dwa czarne i jeden brązowy. Były to kudłate, długonogie podobne do wilków stworzenia o ruchliwych nozdrzach i długich ryjach. Maciora odwróciła się nadstawiając dogodnie do strzału szeroki bok. Podniosła podejrzliwie łeb i małymi oczkami rozglądała się wokoło.

   - Roy! Roy! Na pomoc! - dobiegł z góry przeraźliwy krzyk. Był to pełen lęku krzyk Gwenny.

   Rodzina świń rzuciła się do ucieczki z ogromną szybkością; młode dzielnie podążały przez gęstwinę za matką. Hałas, jaki czyniły, nie zagłuszył całkowicie odgłosu szamotania dochodzącego ze szczytu.

   Complain nie wahał się ani chwili. Zaskoczony pierwszym krzykiem Gwenny upuścił strzałę i nie próbując jej nawet podnieść zarzucił łuk na prawe ramię, wyciągnął paralizator i pognał Schodami Rufowymi w górę. Ale porastająca zbocze gęstwina utrudniała bieg, więc gdy osiągnął wreszcie szczyt, Gwenny już tam nie było.

   Po lewej stronie usłyszał jakie trzask i pomknął w tym kierunku. Biegł schylony, by stanowić jak najmniejszy cel, i w pewnej chwili zobaczył dwóch brodatych mężczyzn niosących Gwenny. Nie broniła się, wyglądało na to, że została ogłuszona.

   Mało brakowało, by padł ofiarą trzeciego mężczyzny, którego przedtem nie zauważył. Mężczyzna ten pozostał nieco w tyle i ukryty wśród łodyg osłaniał odwrót towarzyszy, teraz zaś wypuścił wzdłuż korytarza strzałę, która gwizdnęła Complainowi koło ucha. Complain rzucił się na ziemię unikając w ten sposób następnej strzały i szybko odpełzł do tyłu. Nikomu nic z tego nie przyjdzie, że zginie.

   Zapadła cisza przerywana tylko zwykłym chrzęstem nienaturalnie rosnących roślin. Nikomu też nic nie przyjdzie z tego, że będzie żył obie te prawdy uderzyły go jak obuchem w głowę. Stracił zdobycz i Gwenny, a teraz czekała go rozprawa z Radą, której będzie musiał wytłumaczyć, jak doszło do tego, że szczep został pozbawiony jednej kobiety. Szok zagłuszył w pierwszym momencie świadomość, że utracił Gwenny. Complain nie kochał jej, często jej nienawidził, ale była jego, była mu nieodzowna...

   Na szczęście wzbierający w nim gniew przytłumił inne uczucia. Gniew. To było właściwe lekarstwo, zgodne z zaleceniem Nauki. Chwycił garść gleby i cisnął ją przed siebie - jego gniew wzmagał się. Szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo... rzucił się na ziemię, miotał, przeklinał - wszystko w absolutnej ciszy.

   Po pewnym czasie wzburzenie zaczęło słabnąć pozostawiając pustkę. Przez długą chwilę siedział podpierając głowę rękami, czuł, że mózg ma wyjałowiony jak muł po przypływie. Nie pozostawało mu nic innego, jak wstać i wracać do Kabin. Musi złożyć raport... Głowę miał teraz pełną smutnych myśli.







    Mógłbym tu siedzieć bez końca. Wietrzyk jest taki lekki, ma stale tę samą temperaturę; bardzo rzadko jest ciemno. Wokół mnie glony rosną, padają, gniją... Nic mi tutaj nie grozi, najwyżej śmierć...

   Ale tylko żyjąc będę mógł znaleźć to coś brakującego, co jest bardzo ważne... Coś, co sobie obiecałem będąc jeszcze dzieckiem. Może teraz już nigdy tego nie odnajdę, a może Gwenny mogła to dla mnie odnaleźć - nie, tego ona nie mogła zrobić, ona mi to coś zastępowała, muszę przyznać. A może tego w ogóle nie ma? Ale jeżeli coś tak ważnego nie istnieje, to to już jest jakaś forma istnienia. Otwór. Ściana. Kapłan mówi, że zdarzył się kataklizm...

   Mogę sobie niemal to coś wyobrazić. Jest ogromne... Ogromne jak... czy może być coś większego niż świat? Nie, bo to byłby właśnie świat... Świat, statek, ziemia, planeta... To teorie innych ludzi, nie moje... To tylko żałosny zamęt, teorie niczego nie rozwiązują, tylko coraz większy zamęt, żałosny bełkot... Wstawaj, ty słaby głupcze.







    Wstał. Jeżeli powrót do Kabin nie miał sensu, to siedzenie tutaj tym bardziej. Ale przede wszystkim powstrzymywała go od powrotu świadomość, jak obojętna będzie reakcja: staranne unikanie spojrzeń, głupie uśmieszki na temat losu, jaki spotkał Gwenny, i kara za jej utracenie. Powoli ruszył z powrotem przedzierając się przez gąszcz glonów.

   Zanim pojawił się na polanie przed barykadą, zagwizdał. Został rozpoznany i wpuszczony do Kabin. W czasie jego krótkiej nieobecności w Kabinach zaszły duże zmiany, których nie mógł, mimo przygnębienia, nie zauważyć.

   Poważny problem szczepu Greene stanowiło ubranie, na co wskazywała jego różnorodność. Nie było dwóch identycznie ubranych ludzi, i to z konieczności, gdyż indywidualizm bynajmniej nie był cechą rozpowszechnioną. Ubranie nie służyło szczepowi dla ochrony przed zimnem - z jednej strony okrywało nagość i zaspokajało próżność, z drugiej stanowiło łatwy sposób ustalania pozycji społecznej. Tylko elita, a więc strażnicy, łowcy i ludzie na stanowisku, tacy jak wyceniasz, mogli pozwolić sobie na coś w rodzaju munduru, pozostali tworzyli jednolity tłum ubrany w różnego rodzaju tkaniny i skóry.

   W tej chwili stare i bezbarwne ubrania wyglądały jak nowe. Największe ciury paradowały w pięknych zielonych ciuchach.

   - Co tu się do diabła dzieje, Butch? - spytał Complain przechodzącego obok mężczyznę.

   - Przestrzeni dla twojego ja, przyjacielu odparł zapytany. - Strażnicy znaleźli dziś rano skład z farbami. Ufarbuj się. Szykuje się wielka uroczystość.

   Nie opodal zebrał się tłum rozprawiający w podnieceniu. Wzdłuż pokładu poustawiano paleniska, na których - niby kotły czarownic stały wypełnione wrzącą zawartością wszelkie dostępne naczynia. Żółty, szkarłatny, czerwony, fioletowy, czarny, granatowy, niebieski, zielony, miedziany - wszystkie te kolory gotowały się, wrzały i parowały. Stłoczony tłum co chwila zanurzał w farbie jakąś część garderoby. Wśród obłoków pary niecodziennie podnieceni ludzie krzyczeli przeraźliwie.

   Nie było to jedyne zastosowanie farby. Z chwilą gdy zapadła decyzja, że Radzie jest ona niepotrzebna, strażnicy rozrzucili woreczki barwników do ogólnego użytku. Wiele woreczków rozpruto, a ich zawartość wysypano na ściany i podłogi. Całe osiedle udekorowane było obecnie okrągłymi, podłużnymi i wachlarzowatymi barwnymi plamami.

   Rozpoczęły się tańce. W wilgotnej jeszcze odzieży, niby ruchome tęcze, które stapiały się w brązowe kałuże, mężczyźni i kobiety zebrani na otwartej przestrzeni zaczęli wirować w koło trzymając się za ręce. Jakiś łowca wskoczył na skrzynkę i zaczął śpiewać, za nim wskoczyła kobieta w żółtej sukni i stała klaszcząc rytmicznie w dłonie; ktoś inny uderzał w tamburyn. Coraz więcej ludzi dołączało się śpiewając, skacząc wokół kotła po pokładzie... I tak tańczyli w radosnym zapamiętaniu, bez tchu, pijani orgią kolorów, których większość nigdy w życiu nie widziała.

   Rzemieślnicy i niektórzy strażnicy, początkowo sztywni, porwani ogólnym nastrojem, przyłączali się powoli do tańczących. Z pokojów, gdzie trwały prace polne, z barykad nadbiegali mężczyźni pragnąc także wziąć udział w ogólnym święcie.

   Complain obrzucił to wszystko ponurym spojrzeniem, po czym odwróciwszy się na pięcie odszedł w kierunku Komendy, aby złożyć raport. Jeden z oficerów wysłuchał w milczeniu jego opowieści, po czym kazał mu zgłosić się bezpośrednio do porucznika Greene. Strata kobiety mogła być potraktowana jako poważne przewinienie. Szczep Greene liczył mniej więcej dziewięćset dusz, z czego prawie połowę stanowili małoletni, zaś kobiet było zaledwie około stu trzydziestu. W tej sytuacji nikogo nie mogło dziwić, że walki o kobiety były źródłem najczęstszych zamieszek w Kabinach.

   Complaina zaprowadzono przed oblicze porucznika. Otoczony strażnikami, przy biurku pamiętającym lepsze czasy, siedział stary mężczyzna ze spadającymi na oczy siwymi krzaczastymi brwiami. Mimo tego że siedział zupełnie bez ruchu, całą postacią wyrażał niezadowolenie.

   - Przestrzeni dla pańskiego ja - rzekł potulnie Complain.

   - Twoim kosztem - odpowiedział szorstko porucznik, po czym burknął: - Łowcze Complain, w jaki sposób straciłeś swoją kobietę?

   Urywanym głosem opisał Complain zajście na szczycie Schodów Rufowych.

   - To mogła być robota Dziobowców - zasugerował na zakończenie.

   - Nie opowiadaj tutaj tych bzdur! - warknął jeden ze współpracowników Greene'a, Zilliac. - Słyszeliśmy już te historyjki o nadludziach, ale nie dajemy im wiary. Szczep Greene jest panem wszystkiego po tej stronie Bezdroży.

   W miarę jak Complain snuł swoją opowieść, porucznik robił się coraz bardziej zły. Zaczął drżeć, jego oczy napełniły się łzami, z wykrzywionych ust ściekała na brodę ślina, a z nosa kapał śluz. W miarę narastania furii biurko zaczęło się rytmicznie kołysać. Greene trząsł się, bełkotał, a jego twarz pod burzą potarganych siwych włosów zrobiła się sina.

   Pomimo strachu Complain musiał przyznać, że było to niepowtarzalne, acz przerażające widowisko.

   Nagle nastąpiło przesilenie: porucznik wprost gotując się z wściekłości upadł i znieruchomiał. W tej samej chwili Zilliac i Patcht stanęli nad jego ciałem z wydobytymi paralizatorami. Twarze im drgały z gniewu.

   Wolno, bardzo wolno, drżąc nadal, porucznik wstał i z trudem wdrapał się na krzesło. Był wyraźnie wyczerpany całym tym rytuałem.

   Szlag go kiedyś przy tym trafi - pomyślał Complain, i ta myśl pokrzepiła go nieco.

   - Teraz trzeba będzie rozstrzygnąć, jak cię ukarać zgodnie z prawem - rzekł starzec z wysiłkiem. Rozejrzał się bezradnie po pokoju.

   -Gwenny nie była pożyteczna dla szczepu, pomimo że była córką tak znamienitego ojca rzekł Complain zwilżając wargi. - Nie mogła mieć dzieci, proszę pana. Mieliśmy tylko jedną dziewczynkę, która zresztą umarła jeszcze przed odstawieniem od piersi. Gwenny nie mogła mieć więcej dzieci, proszę pana, tak mówił kapłan Marapper...

   - Marapper to kawał durnia! - zawołał Zilliac.

   - Twoja Gwenny była bardzo zgrabna, pięknie zbudowana - rzekł Patcht. - Na pewno dobra w łóżku.

   - Znasz prawa, młody człowieku - rzekł porucznik. - Ustanowił je mój dziad, kiedy zakładał ten szczep. Obok Nauki mają one ogromne znaczenie dla naszego... dla naszego życia. Co to za hałasy na zewnątrz? Tak, mój dziad to był wielki człowiek. Pamiętam, jak w dniu, w którym umarł, posłał po mnie...

   Wprawdzie strach nie opuścił go jeszcze, ale Complain w nagłym olśnieniu ujrzał ich wszystkich czterech takimi, jakimi byli naprawdę: zapatrzeni w siebie, innych dostrzegali na tyle tylko, na ile odnajdowali w nich własne lęki. Izolowani i samotni, skłóceni ze wszystkimi dokoła.

   - Jaki ma być wyrok? - przerwał ostro wspomnienia porucznika Zilliac.

   - Czekaj, niech pomyślę... Jesteś już właściwie ukarany stratą kobiety, Complain. Chwilowo nie ma dla ciebie żadnej innej. Co to za wrzaski?

   - On -musi zostać przykładnie ukarany, bo inaczej powiedzą, że pan traci władzę - rzekł chytrze Patcht.

   - Ależ oczywiście, oczywiście, ja mam szczery zamiar go ukarać. Twoja uwaga była zupełnie niepotrzebna, Patcht. Łowcze... ee... aha, Complain, w ciągu następnych sześciu sen-jaw otrzymasz sześć razy chłostę, którą wykona kapitan straży przed każdym snem, zaczynając od zaraz. Dobrze. Możesz iść. Zilliac, na miłość boską, idź zobacz, co tam się dzieje.

   Complain znalazł się za drzwiami w samym sercu orgii kolorów i dźwięków. Wydawało się, że zgromadzili się tu wszyscy, że wszyscy biorą udział w tym bezsensownym szaleństwie tańca i radości. Normalnie przyłączyłby się do nich, gdyż tak jak każdy pragnął zrzucić z siebie choćby na chwilę ciężar szarej codzienności, ale w obecnym nastroju starannie omijał tłum usiłując nie patrzeć nikomu w oczy. A jednak mimo wszystko zwlekał z powrotem do swojego mieszkania (wiadomo było, że zostanie z niego usunięty, gdyż samotni mężczyźni nie mieli prawa do własnego pokoju). Snuł się bezsensownie wokół rozbawionego tłumu i gdy dokoła szalał taniec., on czuł w żołądku ciężar oczekującej go kary. Poszczególne grupy odłączały się od głównej masy i parami miotały się w takt muzyki jakichś instrumentów strunowych. Ogłuszający hałas, gwałtowne ruchy głów i palców tancerzy... - patrząc na to postronny widz mógł znaleźć wiele powodów do niepokoju.

   Kilku mężczyzn nie brało udziału w ogólnym szaleństwie. Byli to przede wszystkim wysoki, posępny lekarz Lindsey, Fermour, zbyt niezdarny, aby tańczyć, Wantage, stale ukrywający swą napiętnowaną twarz przed oczyma tłumu, i wreszcie biczownik publiczny. Ten ostatni miał po prostu obowiązki, w ramach których zjawił się w odpowiednim czasie w otoczeniu strażników u Complaina. Brutalnie ściągnięto ze skazańca ubranie, po czym otrzymał pierwszą porcję należnej mu kary. W normalnych warunkach wymierzaniu kary towarzyszył tłum gapiów, ale tym razem ciekawsze widowisko odciągnęło ich uwagę i Complain cierpiał prawie samotnie. Następnego dnia mógł się spodziewać większego zainteresowania.

   Przykrywając koszulą rany z trudem skierował się do swego mieszkania. Czekał tam na niego kapłan Marapper.

następny