Wstał. Jeżeli powrót do Kabin nie miał sensu, to siedzenie
tutaj tym bardziej. Ale przede wszystkim powstrzymywała go od powrotu
świadomość, jak obojętna będzie reakcja: staranne unikanie spojrzeń, głupie
uśmieszki na temat losu, jaki spotkał Gwenny, i kara za jej utracenie. Powoli
ruszył z powrotem przedzierając się przez gąszcz glonów.
Zanim pojawił się na polanie przed barykadą, zagwizdał.
Został rozpoznany i wpuszczony do Kabin. W czasie jego krótkiej nieobecności w
Kabinach zaszły duże zmiany, których nie mógł, mimo przygnębienia, nie zauważyć.
Poważny problem szczepu Greene stanowiło ubranie, na co
wskazywała jego różnorodność. Nie było dwóch identycznie ubranych ludzi, i to z
konieczności, gdyż indywidualizm bynajmniej nie był cechą rozpowszechnioną.
Ubranie nie służyło szczepowi dla ochrony przed zimnem - z jednej strony
okrywało nagość i zaspokajało próżność, z drugiej stanowiło łatwy sposób
ustalania pozycji społecznej. Tylko elita, a więc strażnicy, łowcy i ludzie na
stanowisku, tacy jak wyceniasz, mogli pozwolić sobie na coś w rodzaju munduru,
pozostali tworzyli jednolity tłum ubrany w różnego rodzaju tkaniny i skóry.
W tej chwili stare i bezbarwne ubrania wyglądały jak nowe.
Największe ciury paradowały w pięknych zielonych ciuchach.
- Co tu się do diabła dzieje, Butch? - spytał Complain
przechodzącego obok mężczyznę.
- Przestrzeni dla twojego ja, przyjacielu odparł zapytany.
- Strażnicy znaleźli dziś rano skład z farbami. Ufarbuj się. Szykuje się wielka
uroczystość.
Nie opodal zebrał się tłum rozprawiający w podnieceniu.
Wzdłuż pokładu poustawiano paleniska, na których - niby kotły czarownic stały
wypełnione wrzącą zawartością wszelkie dostępne naczynia. Żółty, szkarłatny,
czerwony, fioletowy, czarny, granatowy, niebieski, zielony, miedziany -
wszystkie te kolory gotowały się, wrzały i parowały. Stłoczony tłum co chwila
zanurzał w farbie jakąś część garderoby. Wśród obłoków pary niecodziennie
podnieceni ludzie krzyczeli przeraźliwie.
Nie było to jedyne zastosowanie farby. Z chwilą gdy zapadła
decyzja, że Radzie jest ona niepotrzebna, strażnicy rozrzucili woreczki
barwników do ogólnego użytku. Wiele woreczków rozpruto, a ich zawartość wysypano
na ściany i podłogi. Całe osiedle udekorowane było obecnie okrągłymi, podłużnymi
i wachlarzowatymi barwnymi plamami.
Rozpoczęły się tańce. W wilgotnej jeszcze odzieży, niby
ruchome tęcze, które stapiały się w brązowe kałuże, mężczyźni i kobiety zebrani
na otwartej przestrzeni zaczęli wirować w koło trzymając się za ręce. Jakiś
łowca wskoczył na skrzynkę i zaczął śpiewać, za nim wskoczyła kobieta w żółtej
sukni i stała klaszcząc rytmicznie w dłonie; ktoś inny uderzał w tamburyn. Coraz
więcej ludzi dołączało się śpiewając, skacząc wokół kotła po pokładzie... I tak
tańczyli w radosnym zapamiętaniu, bez tchu, pijani orgią kolorów, których
większość nigdy w życiu nie widziała.
Rzemieślnicy i niektórzy strażnicy, początkowo sztywni,
porwani ogólnym nastrojem, przyłączali się powoli do tańczących. Z pokojów,
gdzie trwały prace polne, z barykad nadbiegali mężczyźni pragnąc także wziąć
udział w ogólnym święcie.
Complain obrzucił to wszystko ponurym spojrzeniem, po czym
odwróciwszy się na pięcie odszedł w kierunku Komendy, aby złożyć raport. Jeden z
oficerów wysłuchał w milczeniu jego opowieści, po czym kazał mu zgłosić się
bezpośrednio do porucznika Greene. Strata kobiety mogła być potraktowana jako
poważne przewinienie. Szczep Greene liczył mniej więcej dziewięćset dusz, z
czego prawie połowę stanowili małoletni, zaś kobiet było zaledwie około stu
trzydziestu. W tej sytuacji nikogo nie mogło dziwić, że walki o kobiety były
źródłem najczęstszych zamieszek w Kabinach.
Complaina zaprowadzono przed oblicze porucznika. Otoczony
strażnikami, przy biurku pamiętającym lepsze czasy, siedział stary mężczyzna ze
spadającymi na oczy siwymi krzaczastymi brwiami. Mimo tego że siedział zupełnie
bez ruchu, całą postacią wyrażał niezadowolenie.
- Przestrzeni dla pańskiego ja - rzekł potulnie Complain.
- Twoim kosztem - odpowiedział szorstko porucznik, po czym
burknął: - Łowcze Complain, w jaki sposób straciłeś swoją kobietę?
Urywanym głosem opisał Complain zajście na szczycie Schodów
Rufowych.
- To mogła być robota Dziobowców - zasugerował na
zakończenie.
- Nie opowiadaj tutaj tych bzdur! - warknął jeden ze
współpracowników Greene'a, Zilliac. - Słyszeliśmy już te historyjki o
nadludziach, ale nie dajemy im wiary. Szczep Greene jest panem wszystkiego po
tej stronie Bezdroży.
W miarę jak Complain snuł swoją opowieść, porucznik robił
się coraz bardziej zły. Zaczął drżeć, jego oczy napełniły się łzami, z
wykrzywionych ust ściekała na brodę ślina, a z nosa kapał śluz. W miarę
narastania furii biurko zaczęło się rytmicznie kołysać. Greene trząsł się,
bełkotał, a jego twarz pod burzą potarganych siwych włosów zrobiła się sina.
Pomimo strachu Complain musiał przyznać, że było to
niepowtarzalne, acz przerażające widowisko.
Nagle nastąpiło przesilenie: porucznik wprost gotując się z
wściekłości upadł i znieruchomiał. W tej samej chwili Zilliac i Patcht stanęli
nad jego ciałem z wydobytymi paralizatorami. Twarze im drgały z gniewu.
Wolno, bardzo wolno, drżąc nadal, porucznik wstał i z
trudem wdrapał się na krzesło. Był wyraźnie wyczerpany całym tym rytuałem.
Szlag go kiedyś przy tym trafi - pomyślał Complain, i ta
myśl pokrzepiła go nieco.
- Teraz trzeba będzie rozstrzygnąć, jak cię ukarać zgodnie
z prawem - rzekł starzec z wysiłkiem. Rozejrzał się bezradnie po pokoju.
-Gwenny nie była pożyteczna dla szczepu, pomimo że była
córką tak znamienitego ojca rzekł Complain zwilżając wargi. - Nie mogła mieć
dzieci, proszę pana. Mieliśmy tylko jedną dziewczynkę, która zresztą umarła
jeszcze przed odstawieniem od piersi. Gwenny nie mogła mieć więcej dzieci,
proszę pana, tak mówił kapłan Marapper...
- Marapper to kawał durnia! - zawołał Zilliac.
- Twoja Gwenny była bardzo zgrabna, pięknie zbudowana -
rzekł Patcht. - Na pewno dobra w łóżku.
- Znasz prawa, młody człowieku - rzekł porucznik. -
Ustanowił je mój dziad, kiedy zakładał ten szczep. Obok Nauki mają one ogromne
znaczenie dla naszego... dla naszego życia. Co to za hałasy na zewnątrz? Tak,
mój dziad to był wielki człowiek. Pamiętam, jak w dniu, w którym umarł, posłał
po mnie...
Wprawdzie strach nie opuścił go jeszcze, ale Complain w
nagłym olśnieniu ujrzał ich wszystkich czterech takimi, jakimi byli naprawdę:
zapatrzeni w siebie, innych dostrzegali na tyle tylko, na ile odnajdowali w nich
własne lęki. Izolowani i samotni, skłóceni ze wszystkimi dokoła.
- Jaki ma być wyrok? - przerwał ostro wspomnienia
porucznika Zilliac.
- Czekaj, niech pomyślę... Jesteś już właściwie ukarany
stratą kobiety, Complain. Chwilowo nie ma dla ciebie żadnej innej. Co to za
wrzaski?
- On -musi zostać przykładnie ukarany, bo inaczej powiedzą,
że pan traci władzę - rzekł chytrze Patcht.
- Ależ oczywiście, oczywiście, ja mam szczery zamiar go
ukarać. Twoja uwaga była zupełnie niepotrzebna, Patcht. Łowcze... ee... aha,
Complain, w ciągu następnych sześciu sen-jaw otrzymasz sześć razy chłostę, którą
wykona kapitan straży przed każdym snem, zaczynając od zaraz. Dobrze. Możesz
iść. Zilliac, na miłość boską, idź zobacz, co tam się dzieje.
Complain znalazł się za drzwiami w samym sercu orgii
kolorów i dźwięków. Wydawało się, że zgromadzili się tu wszyscy, że wszyscy
biorą udział w tym bezsensownym szaleństwie tańca i radości. Normalnie
przyłączyłby się do nich, gdyż tak jak każdy pragnął zrzucić z siebie choćby na
chwilę ciężar szarej codzienności, ale w obecnym nastroju starannie omijał tłum
usiłując nie patrzeć nikomu w oczy. A jednak mimo wszystko zwlekał z powrotem do
swojego mieszkania (wiadomo było, że zostanie z niego usunięty, gdyż samotni
mężczyźni nie mieli prawa do własnego pokoju). Snuł się bezsensownie wokół
rozbawionego tłumu i gdy dokoła szalał taniec., on czuł w żołądku ciężar
oczekującej go kary. Poszczególne grupy odłączały się od głównej masy i parami
miotały się w takt muzyki jakichś instrumentów strunowych. Ogłuszający hałas,
gwałtowne ruchy głów i palców tancerzy... - patrząc na to postronny widz mógł
znaleźć wiele powodów do niepokoju.
Kilku mężczyzn nie brało udziału w ogólnym szaleństwie.
Byli to przede wszystkim wysoki, posępny lekarz Lindsey, Fermour, zbyt
niezdarny, aby tańczyć, Wantage, stale ukrywający swą napiętnowaną twarz przed
oczyma tłumu, i wreszcie biczownik publiczny. Ten ostatni miał po prostu
obowiązki, w ramach których zjawił się w odpowiednim czasie w otoczeniu
strażników u Complaina. Brutalnie ściągnięto ze skazańca ubranie, po czym
otrzymał pierwszą porcję należnej mu kary. W normalnych warunkach wymierzaniu
kary towarzyszył tłum gapiów, ale tym razem ciekawsze widowisko odciągnęło ich
uwagę i Complain cierpiał prawie samotnie. Następnego dnia mógł się spodziewać
większego zainteresowania.
Przykrywając koszulą rany z trudem skierował się do swego
mieszkania. Czekał tam na niego kapłan Marapper.
następny |